PWS- antydotum.pl
ZALOGUJ SIE UKRYJ PANEL
logo

Niedziela 29.05.2016

Czy premier Szydło pójdzie na wojnę z Brukselą?

Timmermans

Wybór właściwej strategii zależy od rozpoznania prawdziwych intencji Brukseli. Od tego, czy rzeczywiście zależy jej na przestrzeganiu reguł praworządności w Polsce, czy też ma zupełnie inny cel na oku.

Troska Komisji o praworządność nie jest wiarygodna. Nie reaguje ona bowiem na rzeczywiste naruszenia praw podstawowych w kandydującej do UE Turcji. Nie zrobiła również nic, by w trakcie negocjowania umowy ws. rozwiązania kryzysu migracyjnego wymusić na Ankarze chociażby minimalny standard przestrzegania praw człowieka. Prezydent Erdogan, który wypowiada regularną wojnę swoim obywatelom, brutalnie pacyfikuje opozycję i zamyka w więzieniach opozycję, jest dobry. A prezes Kaczyński, który chce ograniczyć wszechwładzę Trybunału Konstytucyjnego, jest zły.

Prawda jest taka, że sama Komisja Europejska ciężko zawiniła w ostatnich latach. Powinna być strażniczką traktatów, a nie zrobiła nic, gdy mocarstwa unijne nagminnie je łamały. W trakcie trwającego od 5 lat kryzysu zadłużeniowego przymykała oko na pompowanie setek miliardów euro do budżetów bankrutujących państw przez innych członków UE i Europejski Bank Centralny. Tego rodzaju praktyk wprost zabrania Traktat o funkcjonowaniu UE (art. 125).Komisja, tolerując jawne gwałcenie unijnego prawa, stała się współodpowiedzialna za kryzys zadłużeniowy w Europie.

Jakby tego było mało, to tzw. procedura praworządności, którą szef KE Juncker i jego zastępca Timmermans szantażują Polskę, jest bezprawna i bezzasadna. Problem w tym, że Komisja uprawnienia te przyznała sama sobie, czego zabrania jej opisana w traktatach zasada przyznania. Mówi o tym wiele ekspertyz, a przede wszystkim opinia przygotowana przez służby prawne Rady UE, według której nadzór Komisji nad ochroną praworządności jest niezgodny z zasadą przyznania a w traktatach nie ma podstawy prawnej, która upoważniałaby instytucje unijne do stworzenia nowego mechanizmu nadzoru.

Na dodatek w ostatnich dniach okazało się, że działania Brukseli nie mają żadnych przesłanek faktycznych. Komisja stosując wobec nas bezprawną procedurę nie posiadała żadnej opinii, czy ekspertyzy prawnej!

Nie ma więc najmniejszej wątpliwości, że w sporze tym nie o praworządność chodzi . Gdyby tak rzeczywiście było, to Bruksela zareagowałaby w październiku 2014 roku, gdy Platforma Obywatelska i przewodniczący Trybunału Konstytucyjnego dokonali skoku na konstytucję. W czym więc rzecz?

Jest taka dobra zasada poznawcza: gdy nie wiadomo o co chodzi, to chodzi o pieniądze. Na gruncie stosunków międzynarodowych można ją sformułować tak: gdy nie wiadomo o co chodzi, to chodzi o interesy mocarstw.

Tak się składa, że rząd premier Szydło zakwestionował prymat mocarstw, wyznaczając kurs na podmiotowość i pierwszeństwo realizacji własnych interesów narodowych. W tym różni się od poprzedniego. Trudno więc się dziwić, że mocarstwa nie były szczęśliwe z powodu zwycięstwa partii Jarosława Kaczyńskiego. Wojna wisiała już w powietrzu, gdy premier Szydło sprzeciwiła się polityce migracyjnej Angeli Merkel. Osiągnęła zaś otwartą fazę, gdy Polska uderzyła w realne interesy mocarstw.

Realizowany z coraz większym impetem scenariusz uczynienia z naszego kraju samodzielnego gracza na europejskim rynku surowców energetycznych może zmienić reguły geopolityczne i geoekonomiczne w naszym regionie. Podważa sens takich strategicznych projektów jak niemiecko-rosyjskie partnerstwo energetyczne (np. Nord Stream 2).

To nie żarty, gra toczy się o najwyższe stawki, o setki miliardów euro! W walce o władzę i pieniądze mocarstwa nie mają żadnych skrupułów. Nie zawahają się, aby uczynić wszystko, aby pozbyć się rządu, który ma czelność nie traktować priorytetowo ich interesów.

W tym kontekście postępowanie Brukseli wobec Polski staje się oczywiste. Pozycja Komisji w ostatnich latach bardzo osłabła. To nie ona, a mocarstwa odgrywają dziś pierwszoplanową rolę w procesach integracyjnych, to one biorą odpowiedzialność za rozwiązywanie kolejnych kryzysów. Bruksela stała się powolnym narzędziem mocarstw. Dlatego też realizuje wobec Polski  politykę Niemiec et consortes. Berlin jest dziś za słaby, aby frontalnie uderzyć w Warszawę. Boi się nie tylko dalszych strat wizerunkowych, ale przede wszystkim powstania antyniemieckiej koalicji w Europie. Otwarcie hegemoniczna polityka musiałaby się spotkać z reakcją innych państw.

A zatem to, czego nie może Angela Merkel, zrobi za nią Frans Timmermans. Taktyka tego ostatniego nie wydaje się zbyt wyrafinowana. Chodzi mu o to, aby konflikt pomiędzy Brukselą i Warszawą tlił się cały czas. Dlatego ciągle kluczy, raz stawia ultimatum, potem je łagodzi i tak w koło Macieju. Ma to na celu skompromitowanie rządu PiS w oczach wyborców, zmęczenie ich nierozwiązywalnym konfliktem i w ten sposób otwarcie drogi do władzy tym partiom opozycyjnym, które w swojej polityce uwzględniać będą interesy mocarstw.

Plan minimum polega więc na tym, aby za trzy i pół roku w Polsce rządziły „siły odpowiedzialne”, czyli takie, które wiedzą, że nie należy podskakiwać silniejszemu. Oczywiście Komisja natychmiast zawiesi swoje działania, gdy polski rząd wywiesi „białą flagę”. Wtedy bowiem skompromituje się w dwójnasób, bo wobec swojego twardego elektoratu, który nie daruje tego, że rząd przez pół roku prowadził spór, po to by się poddać.

Jeśli ta diagnoza jest prawdziwa, a więc jeśli celem Komisji jest prowadzenie ciągłej podjazdowej wojny, a nie zawarcie realnego kompromisu, to wybór strategii polskiego rządu staje się oczywisty: trzeba przyjąć to wyzwanie, pójść na wojnę oraz przeprowadzić szybką i zwycięską kampanię. Nie ma innego wyjścia.

Rząd musi wybrać tylko dogodny moment i miejsce starcia. Polska ma pełne prawo bronić się przed bezprawną i bezzasadną ingerencją. Im zrobi to głośniej, tym silniej odbije się to w Europie. A przede wszystkim w Wielkiej Brytanii, w której za 4 tygodnie odbędzie się referendum nt. pozostania w Unii. Odpowiednio przeprowadzona kampania informacyjna, której celem będzie pokazanie, że stosunek Brukseli do Warszawy potwierdza wszystkie najgorsze stereotypy brytyjskich eurosceptyków, może zaważyć na wyniku głosowania na Wyspach. A zatem to polski rząd winien wysłać ultimatum Komisji. Z pierwszej okazji nie skorzystał, kiedy styczniu i lutym negocjowano porozumienie o specjalnym statusie Wielkiej Brytanii w UE.

Polscy dyplomaci powinni przestać używać argumentu, że taka kampania może doprowadzić do Brexitu, który nie jest w naszym interesie. Dla nich ważniejsze bowiem powinno być utrzymanie się przy władzy rządu Szydło, aniżeli rządu Camerona. Poza tym gdyby Cameronowi tak bardzo zależało na Polsce, to sam zwróciłby się do Komisji, aby dała nam spokój, bo jej ingerencja negatywnie wpłynie na referendum. Jednak nasz „strategiczny” partner ani myśli ruszyć palcem w naszej obronie, albowiem jest mocarstwem, które z zasady ma w głębokim poważaniu biedne kraje peryferyjne Europy.

Wiele wskazuje, że groźba gry na Brexit mogłaby przynieść skutek. W ubiegłym tygodniu Komisja przedstawiła Polsce ultimatum, a gdy premier Szydło w odpowiedzi przypomniała tylko, że Polska jest krajem suwerennym, natychmiast spuściła z tonu. Nie ogłosiła żadnej opinii o rzekomym łamaniu demokracji w Polsce. A to dlatego, że taka ingerencja w wewnętrzne porządki państwa członkowskiego z pewnością znalazłaby natychmiastowy oddźwięk na Wyspach.

Polityka to umiejętność dostrzeżenia i wykorzystania nadarzającej się okazji. Jeśli rząd nie przeprowadzi zwycięskiej i szybkiej kampanii, to albo prędzej czy później się podda, albo będzie ponosił wizerunkowe straty z powodu trwającego w nieskończoność sporu z Brukselą.


Ocena: 886 387
Głosów: 1273
3986 odsłon